wtorek, 16 lipca 2019

Więzień obozu Altenburg Thurin Hasag Lagern - kruszwiczanka Irena Wawrowska


Irena Wawrowska urodziła się 28 stycznia 1929 roku, w Strzelnie. Do Kruszwicy wprowadziła się w 1950 roku. Kiedy do Polski weszli Niemcy w 1939 roku była jeszcze dzieckiem, miała zaledwie 10 lat. Dla niej był to koniec dzieciństwa i początek walki o przetrwanie w trudnych wojennych czasach. Jej ojciec był pocztowcem walczył w Gdańsku, w obronie poczty. Pani Irena została w domu, w Strzelnie z matką i siedmiorgiem rodzeństwa (miała cztery siostry i trzech braci, jak mówi – byłam czwarta z rzędu). Najstarsza siostra pracowała u niemieckiego burmistrza, najstarszy brat pracował u niemieckich gospodarzy.


Kiedy ukończyła 13 lat wspomina, że musiała salutować jej niemieckim rówieśnikom, w innym wypadku jak wspomina – dostawałam po twarzy. W 1944 roku Niemcy wywieźli nocą Irenę do Inowrocławia, gdzie trafiła do biura pracy. Po spędzonej nocy w Inowrocławiu, koleją jechała przez dwa następne dni aż do Berlina, a potem zabrano ją i zamknięto w obozie w Altenburg (Altenburg Thurin Hasag Lagern, Frauenlager – obóz pracy dla kobiet w Turynie, w mieście Altenburg. Była również część Mannerlager – przeznaczona dla mężczyzn). Gigantyczny Hasag – był wielki jak Inowrocław i Kruszwica razem wzięte – mówiła pani Irena, funkcjonował od 1 września do 12 kwietnia 1945 roku, kiedy wyzwolili go amerykanie. W obozie Niemcy zamykali więźniów różnych narodowości, jego główną funkcją była produkcja amunicji. Hasag był fabryką amunicji i broni. W fabryce lakierowano naboje, produkowano proch, nabijano numery naboi na maszynie i datę, nabijano również karabinówkę. Pani Irena przeszła całą drogę produkcyjną w obozie, za karę (zjedzenie jabłka przy strażniku) została skazana na trzy dni wyrabiania prochu w podziemiach obozowych. Po wyjściu była wycieńczona, cała rudo-czarna od prochu i pyłu.

Pierwszy dzień w obozie utkwił jej w pamięci, gdyż był najgorszym dniem w jej życiu. Kobiety musiały rozebrać się do naga, zaczęto odszawianie, wszystkiemu przyglądały się dzieci – więźniowie rosyjscy stojący za ladami (odbierali rzeczy) i gestapowcy, wraz z uzbrojonymi strażnikami obozowymi, którym towarzyszyły psy. Strażników było około trzydziestu. Potem zabrano nas pod prysznic, oblewano raz zimną, a raz gorącą wodą. Spaliśmy w magazynach, w całkowitej ciemności, na piętrowych łóżkach, na sianie. Spałyśmy tylko pod kocem i miałyśmy poduszkę wypchaną sianem. W baraku spało około stu osób, w moim oczywiście głównie Polacy, każda narodowość miała swój barak. Oprócz Polaków w obozie byli Węgrzy, Rosjanie, Czesi i inni. Głodzono nas i kazano ciężko pracować. Z początku dostawaliśmy 1 kg chleba i kawałeczek masła, a do tego marmoladę z brukwi na cały tydzień. W fabryce wyrabiałyśmy wszystko, od amunicji i karabinów, aż po armaty. Pamiętam, że w święta dzieliliśmy się uzbieranym wcześniej chlebkiem, a na obiad były pokrzywy z ziemniakami. Obóz był często bombardowany, musieliśmy się ukrywać w bunkrach, kto miał szczęście. Pewnego dnia zbombardowano kuchnie, od tej pory żyliśmy tylko na wodzie. Często chorowaliśmy, szczególnie dokuczliwe były biegunki i gorączka. Sama również leżałam w pozorowanym szpitaliku obozowym, przetrwałam dzięki dobroci ludzi – od których otrzymałam kawałek chleba i sok z jabłek, który okazał się doskonałym lekarstwem. Wyzwoliło nas wojsko amerykańskie. Otworzyli magazyny, które pełne były żywności i amunicji, nam jednak nie wolno było jeść, piliśmy tylko mleko. Armia amerykańska traktowała nas bardzo troskliwie. Potem weszli Rosjanie. Czerwona Armia budziła w nas strach, my młode panienki ukrywałyśmy się przed żołnierzami. Trochę inni byli oficerowie, którzy próbowali utrzymać dyscyplinę i strzelali do swoich nieposłusznych podwładnych. Pamiętam, że oswobodzono nas około 9 kwietnia. Do domu wróciłam 15 sierpnia 1945 roku. Od amerykanów dostałam papierosy, nie paliłam ale były towarem, dzięki któremu dojechałam do domu. Jechaliśmy dwa tygodnie w wagonach bydlęcych. Gdy dojechaliśmy do Opola byliśmy gorąco witani, dostaliśmy obiad. Potem, dalej jechaliśmy do Poznania, tam otrzymaliśmy chleb i dopiero się porządnie najedliśmy. Dalej z Poznania dojechałam do Strzelna, do domu. Wojnę przeżyliśmy wszyscy, i wszyscy płakaliśmy. Tata, zastępca naczelnika poczty, kiedy wrócił po wyzwolenia nie poznał mnie. Całą wojnę nie mieliśmy od niego wiadomości, nie wiedzieliśmy, czy żyje. Miałam wtedy 16 lat. Pamiętam, że matka wypatrywała mnie już wcześniej, bo część rodaków wróciła wcześniej. Przy życiu w obozie utrzymywała mnie wiara. W czasie bombardowań zrobiłam sobie ołtarzyk, miałam różaniec i modliłam się do Boga. Pewnego razu wszystko koło mnie było zniszczone, mnie nic się nie stało, ołtarzyk też nie został ruszony. Ciekawostką jest, że komendant fabryki otrzymał rozkaz wysadzenia w powietrze obóz przed wejściem wojsk amerykańskich, ale rozkazu nie wykonał.

Irena Wawrowska skończyła 90 lat. Przed wojną jej rodzina mieszkała w Strzelnie, przy ulicy Cestriewskiej 5. Po wojnie uczyła się szycia, pracowała jako krawcowa. Należała do Stowarzyszenia Młode Polki w Strzelnie, zlikwidowanym w 1946 roku. Związana jest z Kołem Kombatantów w Kruszwicy (jest skarbnikiem), do którego należał również jej mąż Stefan Wawrowski, żołnierz, pracownik cukrowni. Za mąż wyszła w 1950 roku, 26 grudnia. Śpiewa również w Zespole Folklorystycznym w Kruszwicy.



Opracowanie Bartłomiej Grabowski, na podstawie wywiadu z panią Ireną Wawrowską sekretarzem Koła Kombatantów w Kruszwicy, 1.02.2016. 1)Fot. Bartłomiej Grabowski, 2)Fot. http://www.holocaustresearchproject.org/nazioccupation/hasag.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz